środa, 23 września 2015

Those days are gone forever, I should just let them go but...

Spędziłam 10 dni w miejscu, gdzie wciąż jeszcze jest cudne lato. Otwierałam rano oczy i ukazywał mi się widok czegoś, do czego tęsknię tak często w mojej górzystej krainie... Błękitne niebo... Palące słońce... I... Morze w barwach turkusu i szafiru... Dziesięć dni, które wydają mi się być jakimś snem. Gdyby nie bardzo wyraźna opalenizna i rozjaśnione słońcem włosy, byłabym skłonna uwierzyć, że faktycznie to wszystko się nie zdarzyło... Że było jedynie wytworem mojej wyobraźni próbującej uciec od myśli o nadciągającej szarej jesieni i mroźnej zimie. Nie lubię jesieni. Choć potrafi być naprawdę piękna, choć potrafi zachwycać mnogością barw i łagodnym, ciepłym światłem rzucanym przez słońce... Nie lubię jej. Jest naznaczona piętnem końca. Końca lata... Końca beztroski... Końca przyjemności niesionych przez lato. Po upalnych i słonecznych (przy łaskawej pogodzie) dniach lata, przychodzi jesienny chłód i szarość, a wraz z nimi tęsknota i melancholia. I w sumie nawet nie bywamy pewni, za czym ta tęsknota. Za słońcem? Za szeroko pojętymi wakacjami? Za wieczornymi spacerami przy muzyce świerszczy? Może za spędzaniem czasu z ludźmi, którzy są nam bliscy na grillach, ogniskach, nad wodą...? A może za kimś, kto wraz z tym latem odchodzi... Lub odszedł dawno temu, a nam ten czas wciąż o tym kimś przypomina? Tak, jesień nieodwołalnie kojarzy się z końcem... I nawet, jeśli na początku jest piękna, to są to takie dobre złego początki. Bo kolorowe liście opadną, słońce schowa się za stalowymi chmurami, a my wyciągniemy z szaf puchowe kurtki i grube szale. Będziemy wychodzić z domu, tylko kiedy to konieczne, bo nic nie będzie nas ciągnęło na zewnątrz. Soczyste barwy zostaną zastąpione smutnym, szarym krajobrazem z nagimi drzewami i chlapą. A potem przyjdzie zima i nie pozostanie nam już nic, jak tylko z nadzieją oczekiwać wiosny, kiedy to świat znów odżyje. 
U mnie ten czas przywołuje szczególne wspomnienie Autostradowego. W poniedziałek minie pięć lat od dnia, w którym napisałam do niego po raz ostatni, żegnając się z nim, być może, już na zawsze. Mija pięć lat, a ja nie mogę uwierzyć, że ten czas tak szybko leci. Wciąż jeszcze pamiętam, jak bardzo byłam zła i zraniona. Wciąż pamiętam, jak bardzo mnie bolało wszystko, co się wydarzyło. Pamiętam, ale patrzę na to już trochę inaczej. Pięć lat, to chyba aż za dużo czasu, by nabrać dystansu, prawda? Dziś nie czuję już nic z tego, co czułam wtedy. No, może poza nutką żalu, że nasze drogi musiały się rozejść. Zastanawiam się często nad tym, jak mu się ułożyło życie... Czy ma żonę, jakieś dziecko? Czy zmienił pracę? Czy mieszka dalej w tym samym mieście? Czy jego życie ułożyło się tak, jak zawsze tego pragnął? Chciałabym wiedzieć, że tak się stało... Chciałabym wiedzieć, że jest szczęśliwy. Bo tak naprawdę tego zawsze dla niego chciałam - by był szczęśliwy. I chcę wierzyć, że jest. Bo przecież nie mam o sobie aż tak wielkiego mniemania, by uważać, że beze mnie będzie nieszczęśliwy. Raczej myślę, że ja byłam tym, co go unieszczęśliwiało, choć nigdy nie chciał się do tego przed nikim, zwłaszcza przed samym sobą, przyznać. Dlatego mam nadzieję, że zapomniał... Wystarczająco szybko... I osiągnął to, co czekało na niego w rzeczywistości, w której nie ma miejsca dla mnie. 
Przy tych wszystkich myślach nie mogę nie włączyć mojej piosenki kojarzącej się tak mocno z końcem lata. Zamykam oczy i widzę pustoszejące plaże i przystanie, które jeszcze kilka dni temu widziałam tętniące życiem. I zastanawiam się, jak to jest mieszkać w takim miasteczku, które wyludnia się wraz z nadejściem jesieni... Czy ten spokój, który wtedy przychodzi jest oczekiwany przez mieszkańców, czy wręcz przeciwnie... I myślę o tych wszystkich miłościach i miłostkach, które nie są w stanie przetrwać jesieni i kończą się wraz z jej początkiem... O rozstaniach, o złamanych sercach i o ludziach, którzy stracili coś na zawsze, bo miłości takiej, jak ta wakacyjna - intensywnej i beztroskiej, nie znajdą w prawdziwym życiu. I myślę o tych wszystkich chłopcach lata, którzy nie potrafili stać się mężczyznami, by stawić czoła jesieni z jej szarością i codziennością... I o moich chłopcach też myślę... I o chwilach, kiedy słyszałam szum morza i czułam gorące promienie słońca na skórze... I o masie innych rzeczy, które odeszły na zawsze, a ja wciąż jeszcze nie potrafię lub nie chcę ich wypuścić z rąk...

wtorek, 1 września 2015

Do you ever wonder if we make moments in our lives, or if the moments in our lives make us?

Kolejny nowy początek... I tu datę też wybrałam nieprzypadkową. Skoro koniec sierpnia stał się zakończeniem dla mojej kariery na Interii, to początek września, z tego samego powodu, będzie początkiem mojej obecności tutaj. Teraz, kiedy wystrój wnętrza w miarę ogarnęłam (z braku pomysłów, pozostałam przy motywie przewodnim ze starego miejsca, z kilkoma modyfikacjami i ulepszeniami, bo możliwości tu przecież większe, ale nie wiem jeszcze, czy mi się podoba), siedzę i zastanawiam się, co mądrego napisać. Bo przecież by wypadało, żeby pierwsza notka w nowym miejscu miała jakiś głębszy sens. Chociaż ta jedna, bo wszyscy wiemy, że reszta to już niekoniecznie się w to wpasowuje. I tak sobie myślę o całych tych przenosinach... Niby nic, pisałam tam, będę pisała tutaj, ale... Jak już wspominałam tam... Cała, ogromna część mojego spisanego życia nagle przepadnie. Dla Kalei to zaczynanie od zera. A przecież jest ona częścią mojej tożsamości. Sama nie wiem, czemu wydaje mi się, jakbym coś traciła... Wracam jednak pamięcią do początków... Do dziewczyny, która nieśmiało wklikiwała pierwsze litery w cyberprzestrzeń. Kim była? Co się z nią stało? Czy zmieniła się w ogóle? Powoli zapominam już kim była... Bo życie przyniosło wiele zmian, do których musiała się dostosować. Tęsknię za nią czasem... Za jej nieświadomością... Niewinnością... Naiwnością... Świat w jej oczach był o wiele lepszy, prostszy... O wiele mniej szarości w nim było, mniej kompromisów. Mniej bólu... Jednak dziewczyna, którą jestem teraz, jest o wiele silniejsza, pewniejsza siebie, odważniejsza... Trochę mniej uzależniona od innych, od tego, co myślą, co robią... Czy są w ogóle... I zastanawiając się nad tym, co miało największy wpływ na te zmiany, muszę powiedzieć, że to wszystko właściwie przez jedną osobę... Może dwie... Oczywiście mam tu na myśli powód, dla którego zaczęłam pisać... Człowieka, który zranił mnie bardziej, niż ktokolwiek inny... Ale też dał mi wiele powodów do wdzięczności. Autostradowy, bo o nim mowa, był takim moim kamieniem milowym. Odegrał ogromną rolę w moim życiu i nie sądzę, bym kiedykolwiek zdołała o nim zapomnieć. I tak analizując pytanie z tytułu tej notki, dochodzę do wniosku, że... I jedno, i drugie. To my mamy wpływ na chwile naszego życia, to my je tworzymy... Ale jest i tak, że to te chwile, zdarzając się, wpływają na nas. Bo przecież nie nad wszystkim mamy władzę, nie nad wszystkim mamy kontrolę... I wtedy pozostaje nam się jedynie dostosować. Tak, jak ja dostosowuję się teraz... Do nowego miejsca... W nowej blogowej rzeczywistości... A prawda jest taka, że dopóki Wy będziecie czytać, to nie ma w sumie znaczenia, gdzie będę pisać. Zatem... Witajcie w moim nowym domku.