piątek, 26 lutego 2016

Bo nigdy nie myślisz, że ostatni raz jest ostatnim razem. Myślisz, że będzie więcej. Myślisz, że masz wieczność, ale nie masz...

Ironia losu... Wszyscy znamy to powiedzenie. Wszyscy wiemy, co oznacza... Wszyscy go używamy... Często przy tym pytamy "czy to nie zabawne?"... W większości przypadków jednak nic zabawnego w tym tak naprawdę nie ma... Tak samo, jak nie ma nic zabawnego w tym, że oglądałam ostatnio fragmenty pewnego serialu, przypominając sobie chwile, które w jakiś sposób mnie poruszyły i ostatnią z oglądanych scen był monolog, który zmusił mnie do zastanowienia się, jak wiele jest prawdy w tych słowach, kiedy na cmentarzu bohater powiedział:
"Kiedy stracisz kogoś, żadna świeca, żadna modlitwa nie jest w stanie nadrobić faktu, że jedyną rzeczą, jaka ci pozostała, jest pustka w twoim życiu w miejscu, gdzie ten ktoś, na kim ci zależało, był..."
I nie ma też nic zabawnego w tym, że moja poprzednia notka, jak na ironię, była o tym, że jestem generalnie szczęśliwa... Nie, nie ma nic zabawnego w tym, jak życie potrafi nas zaskakiwać wykręcając numer, który zwali nas z nóg...
We wtorek, koło godziny 0:40 zeszłam na dół, by wziąć coś z kuchni. Absolutnie nie spodziewałam się, co mnie tam spotka. Kiedy byłam w kuchni usłyszałam jakieś podejrzane dźwięki, po czym tata zauważył, że pies położył się w jakimś dziwnym miejscu. Poszłam sprawdzić i zauważyłam, że coś jest z nią nie tak. Zawołałam ją, podeszła do mnie z trudem. Pomyślałam, że znów zdrętwiały jej łapy, już wcześniej się to zdarzało. Wystarczyło wtedy rozmasować okolice kręgosłupa i mijało. Tym razem jednak zachowywała się jakoś dziwnie. Zwykle była w takiej sytuacji sztywna, teraz bardziej bezwładna. Chwilowe masowanie zupełnie nie pomagało, wiedziałam już, że dzieje się coś niedobrego. Próbowałam postawić ją na nogi, ale ona nie miała siły ustać. Pozwoliłam więc się jej położyć, obróciłam ją na bok, żeby sprawdzić, czy nie ma napiętego brzucha. Oddychała ciężko, nagle zaczęła piszczeć. To był taki przeraźliwy, stłumiony skowyt. Nigdy wcześniej czegoś podobnego nie słyszałam. Coś bardzo musiało ją boleć. Zupełnie nie wiedziałam, co robić. Po kilku sekundach przestała piszczeć... Przestała cokolwiek... Zaczęłam uciskać jej klatkę piersiową robiąc jakiś masaż serca, czy coś. Nie mam pojęcia, jak to się robi u psów, więc działałam instynktownie... Kilka razy próbowała odkaszlnąć... A potem nie było już nic... Może gdybym wiedziała, co robić... Może gdybym znała zasady pierwszej pomocy... Może ciągle jeszcze by żyła... Może...
08.05.05-24.02.16
So long, my friend...
Powiecie, że to tylko pies... Być może... I może uznacie, że to żadna tragedia, że to tylko zwierzę. Dla mnie jednak to nie tylko zwierzę... Dla mnie to członek rodziny, którego kochałam, jak bliskiego przyjaciela. Czasem łapałam się na tym, że darzyłam ją uczuciem, jakim darzyłabym swoje dziecko. A przynajmniej, na chwilę obecną, było to coś w tym rodzaju (z pewnością nie tak silne, ale jednak). Jakiś substytut własnego potomstwa. To z niej byłam dumna, to o niej mówiłam, to jej zdjęcia pokazywałam ludziom, jeśli wykazali jakieś zainteresowanie. Przecież dokładnie tak zachowują się ludzie, którzy mają dzieci. Oczywiście traktowałam ją jak zwierzaka, bo zwierzakiem była. Dla mojego serca jednak była czymś więcej. I odeszła tak kompletnie niespodziewanie... Kiedy zaczęłam tracić nadzieję, że wszystko będzie dobrze, z moich oczu zaczęły płynąć łzy... A kiedy wiedziałam już, że nie będzie dobrze, rozpłakałam się. Wiecie, pisałam już kiedyś, że śmierć mnie nie rusza. Kiedy dowiem się, że ktoś umarł, staram się zachować tak, jak powinnam w takiej sytuacji. Robię poważną minę, wyrażam przejęcie... Nigdy jednak tego nie czuję. Spokojnie mogłabym zacząć w tym momencie żartować lub zmienić temat, jakbyśmy rozmawiali o pogodzie. Ja nigdy nie płaczę, kiedy dowiaduję się o czyjejś śmierci. Na pogrzebach, owszem... Nigdy na wieść... Poza trzema przypadkami... 16 lat temu, 3 lata temu i 3 dni temu... We wszystkich trzech przypadkach był to pies. Zastanawiam się, czy jestem tak bardzo nieczuła na ludzką krzywdę... Czy tak bardzo nie zależy mi na ludziach... A może po prostu nie przeżyłam nigdy śmierci kogoś tak mi bliskiego, jak moje zwierzaki. Czuję się, jakbym była jakaś nienormalna... Może jestem... Nic jednak nie mogę poradzić na to, jak bardzo mi jej brakuje... Mija trzeci dzień, a mi wciąż chce się płakać na myśl o tym, że już nigdy więcej jej nie zobaczę. Wczoraj, jak wróciłam do domu i wkładałam klucz do zamka, przez ułamek sekundy zastanawiałam się, czemu pies nie szczeka... A dzień wcześniej, przy otwieraniu drzwi odruchowo chciałam się pochylić, żeby przywitać się z futrzakiem, który zawsze na mnie czekał po drugiej ich stronie. A rano... Rano miałam pewną rutynę. Kiedy się ubrałam, schodziłam na dół, witałam się z psem i szłam ją wypuścić. Zawsze tak samo... Wczoraj szłam rano do kuchni. Idąc po schodach myślałam o tym, że nikt mnie na dole nie przywita, bo mojego kudłacza już nie ma. I tak idąc, i myśląc o braku psa, ocknęłam się w połowie korytarza prowadzącego do ogrodu (kierunek odwrotny do zamierzonego). Z pełną świadomością, że psa nie ma, szłam ją wypuścić. Moja podświadomość ciągle jeszcze chyba nie do końca przyswoiła sobie te wszystkie fakty.
Ta historia skłoniła mnie jednak do przemyśleń nad tym, jak nieprzewidywalne jest życie. Zwykle nie jest ono takie, jakim je sobie wyobraziliśmy. Nasze marzenia nie spełniają się dokładnie w taki sposób, w jaki byśmy chcieli... Czasem nie spełniają się wcale... Nie zawsze dostajemy to, czego pragniemy... A czasem... Czasem dostajemy to, czego zupełnie się nie spodziewaliśmy. W życiu nie ma nic pewnego... W jednej chwili nasz świat wygląda tak, a w następnej diametralnie się zmienia... W jednej chwili jesteśmy, w następnej nas nie ma... W jednej chwili tracimy kogoś, kogo kochaliśmy i jedyne, co nam po tym kimś zostaje, to wspomnienia i pustka w sercu, której nic innego nie będzie w stanie zapełnić... Nigdy...

niedziela, 21 lutego 2016

You give love a bad name

Potrzebna mi była ostatnio informacja związana z czasem. Ponieważ ja i daty to bardzo słaba para, myślałam nad tym, skąd mogę wziąć pomocnicze dane. Dość szybko przypomniałam sobie o notce, którą kiedyś napisałam, a która praktycznie rozwiązywała cały problem. Weszłam w archiwum mojego, usuniętego już przez osoby trzecie, bloga, przejechałam wstecz kilka lat i... znalazłam to, czego szukałam. Okazuje się, że te moje zapiski nie były takie znowu bezsensowne, jak mi się czasem wydaje. Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie zaczęła czytać. Przeczytałam tę poszukiwaną notkę, potem tę, która następowała po niej i jeszcze kilka następnych. Z każdym kolejnym przeczytanym postem powracała fala wspomnień, które nagle ożywały w mojej pamięci, jakby te zdarzenia miały miejsce kilka miesięcy, a nie kilka lat temu. Rzeczy, o których kompletnie zapomniałam... Emocje, z którymi dziś mam tak niewiele do czynienia. I choć z jednej strony stawały się tak bardzo żywe, z drugiej miałam wrażenie, jakby przeżyła to jakaś inna osoba, całą wieczność temu. Zastanawiałam się, czy naprawdę coś takiego miało miejsce... Czy ja naprawdę coś podobnego przeżyłam... A potem uderzyła mnie jeszcze jedna rzecz... Smutek. Te notki przepełnione były smutkiem i bólem. Osoba, która pisała te słowa była przeraźliwie nieszczęśliwa. Z powodem... Bez powodu... Smutek. Czy ja naprawdę byłam kiedyś tak potwornie smutna? Nie przypominam sobie czegoś takiego. Owszem, bywałam smutna, przynajmniej raz w miesiącu... Może częściej płakałam bez większego powodu (czyt. z w/w powodu), ale nie pamiętam, by było aż tak źle. Oczywiście pomijając okres, kiedy zakończyła się moja znajomość z Autostradowym. Ten smutek pamiętam doskonale... Ten żal... Ten ból... Jednak wydarzenia z tamtych notek miały miejsce na długo przed tym.
Jestem pewna, że nigdy nie byłam tak nieszczęśliwą osobą, na jaką wyglądam w tych notkach. Główne dlatego, że zawsze uważałam, że tak naprawdę nie za bardzo mam prawo do bycia nieszczęśliwą. Materialnie niczego mi nie brakuje, mam wokół ludzi, którzy mnie kochają i, co najważniejsze, Boga w sercu... To zdecydowanie wystarczy, by nie być nieszczęśliwą. To wystarczy by być szczęśliwą. Dlatego patrząc na moje życie, zwłaszcza przez pryzmat tego, jak układa się innym, nie mam prawa być nieszczęśliwa. Co nie znaczy, że nie bywam smutna. Wszyscy bywają smutni, czy przygnębieni. Ja jednak wtedy byłam smutna o wiele za często. Analizując więc to wszystko, doszłam do jednego wniosku - wszystkiemu winna jest miłość. To faceci byli główną przyczyną takiego stanu... W tamtym czasie, trzech na raz! W jednym kochałam się beznadziejnie ja, drugi beznadziejnie kochał się we mnie, a trzeci... Cóż, trzeci to raczej miał problemy psychiczne. I choć, logicznie myśląc, za główny powód należałoby uznać moją nieszczęśliwą miłość, to nie ona nim była, przynajmniej nie wtedy. Największym problemem dla mnie była nieszczęśliwa miłość do mnie. Choć w jakimś stopniu wiedziałam o tym zawsze, dopiero teraz dotarło do mnie, jak bardzo Autostradowy mnie unieszczęśliwiał (tak, wiem, znowu o nim, ale nie mogę nic poradzić na to, jak wielką częścią mojego życia, a zwłaszcza bloga, był). Przy całym pozytywnym pakiecie, jaki ze sobą wnosił... Przy całym wsparciu, jakim dla mnie był... Przy radości, jaką czerpałam z tej znajomości... Ten smutek, który się z tym wiązał był oszałamiający. Ja nigdy nie twierdziłam, że nasza relacja jest zdrowa i normalna, bo nigdy taka nie była. Wiedziałam, że jestem uzależniona od niego, jak od narkotyku, wiedziałam że to, co jest między nami jest toksyczne i przynosi nam obojgu wiele cierpienia. Jednak dopiero teraz dostrzegłam ogrom tych tragicznych uczuć. A one, w połączeniu z moim złamanym sercem tworzyły mieszankę, która wylewała się ze mnie, tworząc na blogu obraz bardzo smutnej osoby.
Prawdą jest, że ja najczęściej piszę wtedy, kiedy mi źle. Albo raczej pisałam... I wzięłam pod uwagę ten fakt, ale wiele on nie zmienił w końcowym wniosku. Bo patrząc na mnie teraz... Piszę rzadko, a w tym, rzadko o smutku... Nie dlatego, że coś skrywam, ale dlatego, że nie ma we mnie już takich uczuć. Jasne, bywam smutna, ale to nie jest taki rozdzierający smutek, jak dawniej. Nie muszę o nim też pisać, bo wiem, że szybko minie, ponieważ spowodowany zwykle bywa "fazą księżyca". Nie miewam dołów, kiedy nadchodzi jesień, kończy się rok, czy nadciągają Walentynki. O wiele częściej jestem w dobrym humorze lub w takim... zwyczajnym. Może to dlatego, że się zmieniłam od tamtego czasu... Że jestem starsza, mądrzejsza (no dobra, kogo ja chcę oszukać?), twardsza... A może po prostu dlatego, że od dawna nie ma w moim życiu absolutnie żadnego faceta, z którym by mnie wiązały jakiekolwiek romantyczne uczucia... I przez większość czasu nie tęsknię za tym...